Kiedy montuje się po raz siódmy wyprawę w to samo miejsce – nic nie jest w stanie cię zaskoczyć. Jest tylko jeden element ryzyka. Pogoda. Jej nie da się przewidzieć z dwuletnim wyprzedzeniem…
Wyspa Vega i otaczający ją archipelag, który tworzy grupa 6 tysięcy małych wysp, wysepek i szkierów, znajduje się w Norwegii, w okręgu Nordland, około 100 km na południe od koła polarnego. Archipelag został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2004 roku, jako jeden z najmniej zdegradowanych przez człowieka naturalnych siedlisk wodnego ptactwa. Prawdziwym „królem” wśród tutejszych ptaków, których jest tu ponoć 230 gatunków, jest kaczka edredonowa, hodowana ze względu na niezwykłe upierzenie, wykorzystywane m.in. do wypełniania śpiworów i kombinezonów wysokogórskich. W pobliżu latarni morskich i wiosek rybackich ciągle można znaleźć budowane dla nich schronienia i domki. W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca zakwaterowania znajdziemy bardzo dobre łowiska czarniaka, dorsza, halibuta i brosmy. Co najważniejsze, sporo z nich jest dobrze osłoniętych od wiatru. Wędkowaniu można się więc tu oddawać bez względu na pogodę niemal przez okrągły rok. Naturalnie z przerwą… na noc polarną.
My trafiamy jednak na białe noce. W ekipie mamy samych weteranów. Dwóch przedstawicieli Bydgoszczy - Jan Rynkiewicz (7. raz na Vedze) i Marek Kowalski (prywatnie mój syn, na Vedze po raz drugi). Tomasz Mańkowski ze Śremu rusza na północ Skandynawii po raz piąty. Barw Okręgu PZW Elbląg, Sztumu oraz Koła PZW nr 9 bronią Zbigniew Laskowski, który wziął na klatę kwestie związane z transportem ludzi i bagażu (5. raz na Vedze,), Mieczysław Gossa (rybaczył już kiedyś na Hitrze) oraz Stanisław Kowalski, piszący te słowa organizator wyprawy. Zestaw bus plus przyczepka, którym musieliśmy na miesiąc przed wyprawą zastąpić wcześniej planowanego kampera, spisał się wyśmienicie. Trasę z Karlskrony na Vegę (ok. 1600 km) pokonaliśmy w niecałą dobę. Z przerwami na posiłki i tankowanie. Na miejscu byliśmy więc dzień przed czasem, dzięki czemu po porannej treściwej jajecznicy mogliśmy ruszyć w morze.
Choć z każdej eskapady do tej pory wracaliśmy z limitem (15-20 kg dobrego fileta na głowę) i mocą wrażeń po walkach z dorodnymi dorszami i czarniakami, gdzieś w podświadomości pozostawał niedosyt. Jechaliśmy przecież powalczyć z halibutami. Dwa lata temu Zbyszek złowił swoją rybę życia. Jego halibut miał 140 cm i na 40 kg skończyła się nam skala wagi. Mój „pikuś” miał zaledwie 90 cm. Ale ponoć marzenia się spełniają…
Z bazy na Igeroy najbliżej mamy do łowisk po południowej stronie Vegi. Po czterdziestu minutach mijamy znaną nam latarnię i bierzemy kurs na tyczki, którymi oznaczają tu podwodne górki. Tradycyjnie -Jan za kółkiem, ja przy nawigacji, nie tylko z racji siwych włosów. Młodzież, pełna zapału, „pompuje” kijami. W skrzynkach jest już kilka dorodnych sztuk, a u mnie nic. Nagle Zbyszkowi przyłożyła jakaś ładna ryba. Marek chce skręcić z tego filmik i oddaje mi swoją wędkę do potrzymania. Robię kilka obrotów kołowrotkiem i zostawiam przynętę w toni. Po minucie następuje silne uderzenie. I znany nam już odjazd… Tak walczy tylko halibut. Skusiła go seledynowa guma o długości 23 cm. Po kilku ładnych odjazdach ląduje na pokładzie. 111 cm długości, 13,5 kg wagi. Takiego początku rybaczenia na Vedze nigdy nie było. A przed nami jeszcze tydzień....
To czego się najbardziej obawiałem, póki co nam sprzyja. Wyposażeni w dobre kombinezony, deszczu się nie obawiamy. Wiejący od północy wiatr pozwala na w miarę spokojne wędkowanie na południowych „blatach”. Przy kolejnych wypłynięciach wędkarskie szczęście kołem się toczy. Jan zacina ładnego dorsza. 8,5 kg. Taka sztuka przed tarłem waży ok. 14 kg. Ale to jedyny konkretny okaz. Najbardziej wszechstronnym zawodnikiem okazuje się Mietek. Oprócz dorszy i czarniaków ma też w dorobku ładną molwę, dwa karmazyny i zębacza.
Kolejne, piąte wyjście w morze. Naturalnie od południowej strony, gdzie wysokie na kilkaset metrów skały wyciszają wiatr niemal do zera. Załoga znowu ambitnie macha kijami, a ja na lenia. Tym razem na przyponie mam żywego czarniaka, a pod nim, na dwustugramowej główce jigowej z dozbrojką - złotawą, dużą gumę o długości 36 cm. Stare porzekadło mówi wszak: duża przynęta, duża ryba. Słoneczko przygrzewa, więc ściągamy kurtki. Pełny relaks…
I znowu historia się powtarza. Wszyscy mają już po kilka dorszy, a u mnie nic. Kiedy łódź zdryfowała z podwodnej górki na głębszą wodę (jakieś 30 m), nagłe uderzenie wygina mi bezprzelotkowy kij w pałąk. Multiplikator z lekko popuszczonym hamulcem szaleje przy odjeździe ryby. Szpula z plecionką, na którą nawinąłem ok. 300 m, robi się coraz cieńsza. Rozpaczliwa myśl: zaraz będzie koniec, a wówczas coś „pierdyknie”… Plecionka, kij, albo ja wyląduję za burtą. Dużą rybę można powstrzymać jedynie amortyzacją wędki i dobrze wyregulowanym hamulcem, a przy braku wprawy w rybaczeniu na „multiplika”, tego ostatniego elementu nie jestem pewien. Hamulec myli mi się z pokrętłem wolnego biegu. Trzymam wiec oburącz wędkę, a Zbyszek poprawia ustawienie sprzęgiełka. W ostatniej chwili ryba staje. Zaczynam „pompowanie”. Gdy podholowałem mojego potwora z jakieś sto metrów, zaczyna się kolejny odjazd. Tym razem przy włączonym brzęczku kołowrotka. Dla potomności, pod włączone nagrywanie w komórkach. ..
A teraz koledzy wędkarze popuśćcie wodze fantazji. Wyobraźcie sobie te odjazdy, ten śpiew kołowrotka z odchodzącą plecionką, to pompowanie i mdlejące od skręcania linki ręce, ten skok adrenaliny, po którym nie widzicie niczego dookoła, oprócz wyginającej się wędki i terkocącego multiplikatora . Przez te najdłuższe w moim życiu 40 minut od początku wiedzieliśmy, że to musi być halibut. Duży halibut. Ale jak duży, o tym przekonaliśmy się dopiero po podholowaniu go do łódki. W pojedynkę nikt by go z wody nie wyjął. Pierwszy rusza z odsieczą Marek. Wbija rybie w pysk potężny hak z mocną linką, którą mocuje do burty. Od ogona atakuje Zbyszek (wreszcie wykorzystaliśmy w pełni jego specjalistyczny osprzęt). Kiedy zakłada na ogon pętlę z drugą linką – ryba jest nasza. Do wyjęcia jej na pokład potrzebny jest jeszcze trzeci zawodnik.
Po sesji zdjęciowej i zmierzeniu ryby, która okazała się większą ode mnie (175 cm), podejmujemy próbę jej zważenia. Niestety nie mamy na czym. Tutejsze wagi kończą się na 40 kg. Szacunkowe tabele, które w odniesieniu do złowionych przez nas sztuk nie bardzo się sprawdzają, dają mu 75 kg. Ale równie dobrze może być 80 kg. Mietek w ostatnim dniu też wyhaczył „halinkę” o długości 120 cm, która wg tabeli miała mieć 20 kg wagi, a miała jedynie 15,5 kg. A ten mój był jeszcze z ikrą…
Stare porzekadło mówi, że prawdziwy, spełniony mężczyzna powinien spłodzić syna, postawić dom i posadzić drzewo. A wędkarz? Spełniony wędkarz powinien złowić swoją rybę życia…
Stanisław Kowalski