Kiedy organizuje się po raz szósty wyprawę w to samo miejsce – nic nie jest w stanie cię zaskoczyć. Jest tylko jeden element ryzyka. Pogoda. Jej nie da się przewidzieć z rocznym wyprzedzeniem...
O wyspie Vega oraz łowiskach na dalekiej północy usłyszałem po raz pierwszy w 2011 r. Opowieści kumpla z wojska były na tyle sugestywne, że nie mogło być innej decyzji. Też jedziemy. Zwłaszcza, że na Bałtyku robiła się z roku na rok coraz większa bryndza.
Wyspa Vega i otaczający ją archipelag, który tworzy grupa 6. tysięcy małych wysp, wysepek i szkierów, znajduje się w Norwegii, w okręgu Nordland, około 100 km na południe od koła polarnego. Archipelag został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2004 roku, jako jeden z najmniej zdegradowanych przez człowieka naturalnych siedlisk wodnego ptactwa. W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca zakwaterowania znajdziemy bardzo dobre łowiska czarniaka, dorsza, halibuta i brosmy. Co najważniejsze, sporo z nich jest dobrze osłoniętych od wiatru. Wędkowaniu można się więc tu oddawać niemal bez względu na pogodę przez okrągły rok. Naturalnie z przerwą na noc polarną. My jednak wolimy wędkowanie podczas białych nocy.
W ekipie mamy tym razem trzech przedstawicieli Bydgoszczy, choć w poprzedniej dominowali sztumiacy. Jan Rynkiewicz, pomysłodawca tegorocznego wypadu (6. raz na Vedze), omotał swymi opowieściami dwóch nowicjuszy na morzu - Józefa Rawłuszkę (rocznik 44, który sprawnością fizyczną młodszych zawstydzał) i Henryka Pietrzaka, kompana z wypraw narciarskich. Rajmund Miecznik z Grudziądza (sąsiad Jana z działki) jedzie na Vegę po raz trzeci. Barw Okręgu PZW Elbląg, Sztumu oraz Koła nr 9 bronią Zbigniew Laskowski (4. raz na Vedze) oraz piszący te słowa - w roli organizatora wyprawy. Tegoroczny wypad zgraliśmy z wędkarzami ze Zbąszyna, których poznaliśmy przed dwoma laty na Vedze. Zbyszek, Marek, Robert i Tadek to przy nas weterani tutejszych łowisk. Znają każdą podwodną górkę i bez ryby nigdy z wody nie wracają. Może dlatego, że lubią poszarżować...
Choć z każdej eskapady (z Karlskrony do Vegi ok. 1600 km na kołach) wracaliśmy z limitem 15 kg dobrego fileta na głowę i mocą wrażeń po walkach z dorodnymi dorszami i czarniakami, gdzieś w podświadomości pozostawał niedosyt. Jechaliśmy przecież by zmierzyć się z halibutami. I choć tym razem pogoda trafiła nam się najgorsza z możliwych (dwa razy uciekaliśmy z morza, bo łódź traciła kontakt z falą, przez kolejne dwa dni sztormowało i do tego deszcze), to los się w końcu i do nas uśmiechnął. Chowając się przed porywistym wiatrem między wyspami Zbyszek wyhaczył swoją rybę życia – halibuta, który zanim trafił do łodzi, sam próbował nas z niej wysadzić. A teraz koledzy wędkarze popuśćcie wodze fantazji. Wyobraźcie sobie te odjazdy, ten śpiew kołowrotka z odchodzącą plecionką, to pompowanie i mdlejące od skręcania linki ręce, ten skok adrenaliny, po którym nie widzicie niczego dookoła, oprócz cienia dużej ryby zbliżającej się do łodzi... Powiem tylko, że nikt w pojedynkę takiej sztuki by z wody nie wyjął, a podczas ważenia na elektronicznej wadze, gdy licznik pokazał 45 kg skończył się jej zakres. W dwa dni później i ja poczułem to charakterystyczne, drapieżne uderzenie. Na podwodnej górce, na 15. metrach. I choć był to zapewne młodszy krewniak tego pierwszego - też były odjazdy, też była walka, bo rybka była wymiarowa. Honor uratowany. I nie były to nasze ostatnie okazy w tym gatunku...
Więcej o naszym pobycie na łowiskach dalekiej północy w serwisie zdjęciowym. Kolegom zainteresowanym wędkarstwem morskim polecam kontakt z naszym przyjacielem Andrzejem Różyckim z Torunia, wielkim pasjonatem rybaczenia w Norwegii, organizatorem profesjonalnych wypraw wędkarskich, którego poznaliśmy oczywiście na Vedze. Szukajcie go w przeglądarkach, pod megavega.pl.